Witryna i podstrony lub jej komponenty mogą zbierać Twoje dane pod postacią ciasteczek (Cookies). Poruszanie się po witrynie oznacza Twoją pełną akceptację ich zbieranie. W celu zarządzania danymi zbieranymi sprawdź utawienia swojej przeglądarki internetowej (prywatność/bezpieczeństwo - dane przeglądania/pliki cookie - ciasteczka).

baner fb warsztaty

Zatraciłem się w ...

Published on Wednesday, 03 October 2018 Written by Sebastian

W latach dziewięćdziesiątych, gdy miałem raptem kilka lat, rodzice pozwalali nam, mi i mojej rok młodszej siostrze, wychodzić na podwórko, pod same okna kamienicy, w której mieszkaliśmy. Podwórkiem tym był plac, gdzie dziś w Zielonej Górze znajduje się ogródek piwny Żywca. My zaś mieszkaliśmy w „lekarskiej” kamienicy, którą niedawno w swym online artykule opisywał dr Grzegorz Biszczanik (dziś Samodzielne Kolegium Odwoławcze). Kiedyś na wspomnianym podwórku nie było żadnego ogródka. Przy podjeździe na wózki, zaraz obok rosnącego tu do dziś cisa, była mała piaszczysta skarpa (choć czy taki garb piachu można skarpą nazwać?). A w niej zawsze latem gromadnie kąpały się piaszczyście wróble domowe. Ptaki te niebawem niemal zniknęły z centrum miasta, aczkolwiek dziś jest już znacznie lepiej. Pod wspomnianym cisem pewien wróbel (nareszcie!) skusił się i wziął mi z ręki kawałek bodaj bułki. No, wtedy nie wiedziałem, że ptaków nie karmi się pieczywem! Dziś mój syn już o tym wie. Ale wróćmy do wróbla – jaka to była dla mnie ekscytacja! Może niektórzy pamiętają takie okrągłe (bodaj waniliowe) serki w okrągłym opakowaniu z krówką na wieczku. Z pustych kubełków po tych serkach robiłem minikarmniki, do których namiętnie wsypywałem niełuskany słonecznik, kupowany za 10 groszy (co za cena!) w sklepie Gromada. Sklep do dziś tam stoi. W tym samym piachu, co wróble kąpieli zażywały, mrówki miały swe gniazdo. Niejednokrotnie odkrywałem je lub patrzyłem jak mrówki usilnie przenoszą jaja i poczwarki, chowając je przed ludzkim wzrokiem. Kiedyś też taką chyba poczwarkę ścisnąłem i jak mi cała zawartość trysnęła do oka... Zaraz do domu... mama patrzy i wypytuje, kto mnie pobił, bo oko całe napuchnięte... Nie chciała uwierzyć, że niefart „badacza” był odpowiedzialny za całe zamieszanie.

ja joker kid

Na moim podwórku rosły też świerki kłujące, taka jakby mini plantacja, w kilku rzędach. Gdy wpadła w nie piłka... ciarki mnie przechodzą zawsze, gdy o tym pomyślę lub komuś opowiadam. Tuż obok nich można było napatrzeć się na bujne róże czerwienią kwitnące. Przy tych roślinach znajdowała się też przeszklona gablota informacyjna wykonana z metalu. O ile dobrze pamiętam, pierw zniknęły róże, następnie świerki. Najdłużej w zasadzie to kiosk się ostał. Kiedyś jak biegłem do domu z podwórka, czyli trzeba było wbiec na deptak wzdłuż ściany kiosku i od razu w lewo, to wjechał we mnie rozpędzony rowerzysta. Twardy byłem, nie płakałem. Ale bolało. Dla dzieciaka było to niemniej scena jak z filmu. Tylko może gdyby to dziewczyna wjechała?

Flora podwórka była bogatsza. Stokrotki, mniszki (które zbierałem dla żółwia stepowego kupionego w latach 90tych w Hermesie – dziś X-Demon za 40 zł – tak, czterdzieści, nie czterysta) – wówczas nazywane przeze mnie błędnie mleczem, wysoko kwitnące osty czy ostrożenie (kto dziś do tego dojdzie?), pokrzywy... no i moja zmora dzieciństwa, czyli podagrycznik. Z kolei zaraz obok, przed garażami jeszcze zdobił plac bez czarny, który wtedy wszyscy wokół zwali „wilczą jagodą”. A po latach szok, to owoce bzu czarnego można przetwarzać i jeść? Z kolei przy samym deptaku, na rogu kamienicy, wyrastała zawsze kępa rdestowca, inwazyjnej rośliny z Azji. Wtedy też dowiedziałem się, że pędy ma puste, a smak kwaśny. Nawiasem, kasztanowiec miał gorzki. Czasem jak się naoglądałem czegoś w TV, choćby Dextera i odcinka, gdzie udawał triceratopsa, to próbowałem jeść liście... a potem się naczytałem – te trujące, te szkodliwe, te... Nigdy nie pamiętam rewolucji żadnych. Dobrze, że tego cisa nie próbowałem.

mini chrzaszcz palec

Jednak to, co budzi we mnie najcieplejsze wspomnienia to dwa aspekty. Po pierwsze, porzucone pod ścianą kamienicy wszelkiej maści płyty chodnikowe – od kwadratowych kafli po sześciokątne kostki. Jako dzieciak, często w trudzie czoła, niekiedy z kolegą, przewracaliśmy te fragmenty „skały lubuskiej” (beton, polbruk) i obserwowaliśmy i łapaliśmy wszystko, co się ruszało. Krocionogi, wije, prosionki, stonogi, skorki, pająki... Potem uciekałem na samą górę, do domu i otwierałem książki. W takim leksykonie ogólnym („szkolnym”) z zieloną okładką „oznaczałem” zdobycze. No cóż, przynajmniej wtedy przestałem używać terminu „szczypawica”, w zamian poprawnie zacząłem nazywać wije i skorki, rozróżniając przy tym wije od krocionogów. Dostałem też nieco później, ale jeszcze w 90’, fantastyczny leksykon owadów. I kiedyś zatrzymałem się na wtyku straszyku, pluskwiaku różnoskrzydłym. Poczytałem opis środowiska życia, zbiegłem na dół, podszedłem do ostatniej kępy zielska pod budynkiem i ... był tam... Coś niesłychanego. Czułem się wtedy jak Steve Irwin czy Jeff Corwin, których podziwiałem oglądając Animal Planet po angielsku (nie było po polsku jeszcze). Kanały takie jak Discovery, Animal Planet czy Cartoon Network były wyłącznie anglojęzyczne, ale można było je ściągnąć zwykłym talerzem satelitarnym. My taki mieliśmy, jeszcze dla wzmocnienia sygnału pamiętam tą plastikową butelkę nałożoną na odbiornik fal. Pamiętam też jak pewnego razu wij drewniak ukąsił mnie, trzymając mocno koniec mego palca swym kolcami jadowymi. Co ciekawe nic nie poczułem i od tamtej pory się ich nie boję... choć niby boleśnie potrafią ukąsić. Z kolei drugi aspekt to motyle latające między kwiatami i te piękne złote muchy... tak bardzo lubujące się w psich odchodach... Czym łapaliśmy? Jak już sezon trochę trwał, to i rusałkę pawie oko łapaliśmy rękoma! Tak nam się refleks i ruchy rozwinęły. Ale wystarczyła zima... i znów wiosną byliśmy nieporadni. Ale było rozwiązanie. Za grosze kupowaliśmy małe siatki akwarystyczne w sklepie zoologicznym, który do dziś możecie nawiedzać obok byłego kina Nysa.

I jak tak sobie o tym wszystkim myślę, to choć miałem wsparcie „przyrodnicze”, czy to ze strony mamy, która nie będąc przyrodnikiem podsycała me zapędy, czy to ze strony dziadka, lekarza, który z chęcią oglądał te same programy jak ja, choćby „Crocodile hunter”, czy taty, z którym zacząłem jeździć na ryby, co dało mi możliwość obcowania z wyższym poziomem przyrody niż miejska (Radnica, Pliszka!), to mimo wszystko wielka samorealizacja, poznawanie przez kontakt, żądza wiedzy, nazywania, poprawności, chęci odkrywania popchnęła mnie do miejsca, w którym dziś jestem. Oglądając Batmana czy Spider-Mana zapragnąłem mieć własne laboratorium. Kwas zawsze kojarzył mi się z substancją zdolną do przeżarcia stalowych drzwi (Doktor Jaszczur i sceny wybrane ze Spider-Mana). Problemy ochrony przyrody czy temat wymierań zaszczepione przez wymienionych panów i nieocenionego sir Davida Attenborougha urosły do tego stopnia, że zapragnąłem im przeciwdziałać i głośno o nich mówić. Z czasem moje pasje na chwilę przygasły, ale 11 lat temu znowu rozświetliły się jak super nowa. Mówię to w hołdzie memu promotorowi pracy magisterskiej, drowi Zbigniewowi Zawadzie. Zapewne nigdy się nie wyspecjalizuję. Zbyt mnie pochłania każdy aspekt przyrody. I z każdym dniem wiem i rozpaczam, że tak wiele jest do poznania, jeszcze więcej do odkrycia, a ja przeminę nie wiedząc nawet drobinki z tego wszystkiego.

przylep fes 95

Tak Mili Moi. Zatraciłem się w Biosferze. Spójrzcie na to zdjęcie. Ten mały chrząszcz, którego nazwy nie ośmielę się zmyślać, siedzi na czubku mego palca. Ten sam chrząszcz oddycha, je, lata, żyje. Większy od niego chrząszcz podobnie. Mają serce, owadzi mózg, swoje zwyczaje i wymagania. Jak ich nie kochać?

contentmap_plugin